poniedziałek, 23 lipca 2012

Wszystko jest strasznie głośną i niesamowicie bliską iluminacją, czyli recenzja łączona filmowych adaptacji książek Johnatana Safrana Foera.


Na pułki polskich sklepów i wypożyczalni trafił właśnie film „Strasznie głośno, niesamowicie blisko”, będący adaptacją powieści Johnatana Safrana Foera. To drugie przeniesienie na ekran książki tego pisarza, które podobnie jak poprzednie „Wszystko jest iluminacją” nie dostało u nas szansy zaistnienia w kinach, wędrując od razu na krążki DVD i Blue Ray.


Foer zaraz po premierze pierwszej książki - „Wszystko jest ilumiancją” (rok 2002) został okrzyknięty jednym z najciekawszych amerykańskich pisarzy młodego pokolenia. Powieść zebrała wiele prestiżowych wyróżnień i oczywiście szybko stała się bestsellerem, zapoczątkowując tym samym tradycję kontynuowaną przez kolejne dzieła - „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” (2005, polskie wydanie w 2007) i „Jedzenie zwierząt” (2009, polskie wydanie ma pojawić się w tym roku nakładem Krytyki Politycznej). Jak wiadomo Hollywood nigdy na takie przypadki nie pozostaje obojętne, więc na jego reakcję nie trzeba było długo czekać.  Tak oto do kin już w 2005 roku trafiło „Wszystko jest iluminacją” będące debiutem reżyserskim Lieva Shreibera -  aktora mogącego być kojarzonym głównie z drugoplanowych ról „bad guy-ów”. Film doceniono chociażby na MFF w Wenecji, gdzie otrzymał dwie nagrody w pobocznych sekcjach. Za zeszłorocznym „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” stoi za to doświadczony i uznany fachowiec. Praktycznie każdy dotychczasowy film Stephena Daldry'ego nominowany był do Oscarów w najważniejszych kategoriach, a on sam ma na koncie trzy reżyserskie nominacje. Także i adaptacja Foera znalazła się w tym roku w gronie dziesięciu obrazów nominowanych w kategorii „najlepszego filmu roku”. Wydawać by się więc mogło, że porównywanie efektu pracy obydwu reżyserów jest jak z góry przesądzona walka. Nic bardziej mylnego, gdyż szczególnie biorąc pod uwagę oczekiwania pod względem Daldry'ego a Shreibera, to jednak ten drugi wychodzi z konfrontacji bardziej obronną ręką.



Twórca „Wszystko jest iluminacją” punktuje już na starcie, będąc nie tylko reżyserem ale i scenarzystą swojego debiutu. Mając ten fakt na względzie przychylniej traktuje się wszelkie zmiany w filmie co do książkowego oryginału, gdyż wynikają one z konsekwentnej wizji jednego człowieka, któremu ambicja i odwaga pozwoliły na stworzenie autorskiej interpretacji powieści.




Najważniejsza ze zmian to zupełne porzucenie obszernie opisanej w książce historii żydowskiej wioski – Trachibrodu, której to we współczesnym wątku opowieści poszukuje główny bohater zarówno książki jak i filmu – alter ego pisarza nazwany jego imieniem (w tej roli rewelacyjny Elijah Wood).  Shreiber wyraźnie zdawał sobie sprawę, że historia Trachibrodu mogłaby w zupełności wystarczyć na odrębny film i kompletnie zaburzyć obraną w filmie narrację kina drogi.


Retrospekcje pojawiające się w obrazie dotyczą więc nie przodków głównego bohatera, ale dziadka towarzyszącego mu w podróży tłumacza i przewodnika Alexa. Postać nestora i zbudowana wokół niej tajemnicza historia pozwoliły zachować w filmie tragiczny wątek pogromu Trachimbordu, nie odrywając przy tym widza od głównego trzonu opowieści. Oczywiście znając literacki pierwowzór ciężko przełknąć to, jak wiele fantastycznych stron książki zostało w adaptacji pominiętych, wychodzi to jednak na dobre samej powieści, po którą dzięki temu zabiegowi warto sięgnąć nawet jeśli najpierw widziało się film.


Znacząco zmienił także Shreiber charakter głównego bohatera. W książce Jonfen, jak to nazywa go używający łamanej angielszczyzny Alex, jest znacznie bardziej pewny siebie i...wulgarny. Z pewnością gdyby dosłownie przenieść książkowe dialogi do scenariusza, film miałby ogromne problemy z dostaniem zielonego światła w jakiejkolwiek wytwórni, ze względu na czekający go werdykt o wysokiej kategorii wiekowej... Trzeba jednak oddać honory zarówno reżyserowi jak i Elijah Woodowi, bo filmowy Foer – bojący się psów, zamknięty w sobie ekscentryk w wielkich okularach, których dziś pozazdrościłby mu niejeden hipster, ale przede wszystkim kolekcjoner rzeczy wszelakich – jest postacią ciekawą, zabawną i przy tym w pełni przekonującą. Pomimo aktorskiego popisu Wooda, który w te kilka lat po „Władcy Pierścieni” starał się zrobić wszystko byle tylko nie być do końca życia kojarzonym wyłącznie z rolą Froda, najjaśniejszym punktem obsady jest Eugene Hutz, wcielający się w postać Alexa. Na co dzień lider punkowego zespołu „Gogol Bordello” (którego skład możemy zobaczyć w scenie witania Johnatana na dworcu – i trzeba przyznać, że znacznie lepiej wychodzi im granie na scenie niż granie w filmie tego, że grają na instrumentach), wnosi w film ogromny ładunek żywiołowości i charyzmy. Warto zaznaczyć, że Hutza w pierwszoplanowej roli mogliśmy oglądać w innym debiucie: „Mądrość i seks” w reżyserii...Madonny. Skoro już o około muzycznych tematach mowa, trzeba koniecznie wspomnieć o ogromnym atucie filmu Shreibera, czyli muzyce. Zarówno ilustracyjna ścieżka Paula Cantelona, jak i wzbogacające film piosenki wybrane z repertuaru „Gogol Bordello” czy legendarnej rosyjskiej grupy „Leningrad”, stanowią niezwykle udaną, oryginalną i przebojową muzyczną oprawę filmu. Dodając do tego pieszczące oko zdjęcia stałego współpracownika Darrena Aronofsky'ego – Matthew Libatique'a, otrzymujemy dzieło o wyrazistym, wielobarwnym charakterze.

Liev Shreiber z gracją połączył w swoim filmie wątki komediowe z dramatycznymi, pozwalając tym pierwszym wciągnąć widza w historię przez początkową połowę filmu, aby potem zmusić go do zmiany nastawienia i kontemplacji w drugiej części opowieści. Udało mu się stworzyć wschodnio - zachodnią filmową hybrydę, która powinna zadowolić wszystkich tych, którzy w kinie szukają historii wychodzących poza utarte szlaki.

„Strasznie głośno, niesamowicie blisko” chociaż opowiada zupełnie inną historię niż pierwsza książka Foera, także cechuje charakterystyczne dla pisarza podzielenie treści na dwa wątki – współczesny i historyczny. Ponownie odpowiadają one za przybliżenie czytelnikowi kolejno historii głównego bohatera powieści – dziewięcioletniego Oscara starającego się pogodzić ze śmiercią ojca w zamachu z 9/11 poprzez odnalezienie zamka pasującego do znalezionego w rzeczach taty klucza, i jego dziadka stłamszonego wojenną traumą przeżycia bombardowania Drezna. I ponownie w filmie, jak to było u Shreibera, zupełnie zrezygnowano z wątku historycznego, całość historii skupiając na małoletnim Oscarze. Ponownie jest to decyzja jak najbardziej słuszna, wydaje się wręcz, że Foer celowo pisze swoje książki tak, aby nie dawały się nigdy w całości przenieść na język filmu.


Zdecydowanie  najlepszą decyzją w tej adaptacji było jednak zastąpienie postaci towarzyszącego chłopcu w poszukiwaniach sąsiada Oscara – Pana Blacka, osobą lokatora - niemowy, w którego brawurowo wcielił się Max Von Sydow. To właśnie na relacji chłopca i starca został w głównej mierze oparty film i trzeba przyznać, że w takim rozwiązaniu bardzo dobrze odnajdują się obydwa książkowe wątki, konfrontujące ze sobą tematy przedwczesnej utraty ojca i ucieczki przed przedwczesnym ojcostwem. Do tego zestawienie dwóch tak odrębnych osób, zarówno w charakterach jak i fizyczności zaowocowało niewymuszonym humorem i ciepłem w ich wspólnych relacjach. Milczące reakcje Van Sydowa na nerwicowe słowotoki chłopca to prawdziwe aktorskie mistrzostwo, słusznie wyróżnione nominacją do Oscara.

Dużym sukcesem Daldry'ego jest podołanie przedstawienia w swoim filmie bardzo charakterystycznej cechy pisarza – ogromnego przywiązywania uwagi do detali. W filmie na świat Oscara składają się obrazy ukazane przez kamerę chociażby na ułamek sekundy, które świetnie zmontowane, układają się w mozaikę, z której wyczytać możemy wiele informacji o naszym bohaterze. Dzięki temu film odbiera się ze znacznie większym zainteresowaniem, bo poznajemy wszystkie sekrety chłopca - nawet te najdrobniejsze, chowane w szafie. Trzeba przyznać, że Daldry ma nosa do młodocianych talentów. Najpierw dał nam Jamie Bella jako „Billy'ego Elliota”, tym razem rolą Oscara zdumiewa czternastoletni Thomas Horn. Przed tym chłopakiem rysuje się wielka przyszłość.


Stephen Daldry miał o tyle łatwiejsze zadanie od Shreibera, że pracował na gotowym tekście, co więcej autorstwa pierwszoligowego scenarzysty Hollywood – Erica Rotha („Forrest Gump”, „Monachium”). Przez większą część swojego filmu Daldry dobrze radzi sobie z wyselekcjonowanym książkowym materiałem, chociaż nie unika też błędów, zaniedbując  niektóre postaci – w szczególności postać babci Oscara. W książce jest ona bardzo bliska chłopcu, tutaj wydaje się być obecna tylko po to aby wprowadzić w historię osobę jej tajemniczego współlokatora. W ogólnym rozrachunku jednak reżyser wykazuje zrozumienie intencji pisarza i potrafi wydobyć z przeładowanej niekiedy dygresjami powieści sedno przekazu i ukryte między słowami emocje. Niestety, w zakończeniu górę nad tym wszystkim bierze najzwyklejszy, tani sentymentalizm i banalna metaforyka obrazów. O wiele lepiej byłoby wzorem Foera zamknąć opowieść postawionymi przed widzem pytaniami niż zaserwowanymi na talerzu odpowiedziami. Podczas gdy Liev Shreiber kończy swoją historię w udany oniryczno – sentymentalny sposób, Daldry'emu zabrakło konsekwentnej myśli przewodniej, która uchroniłaby całość przed popadnięciem w końcówce w nieznośnie hollywoodzki, moralizatorski ton.

Dwie do tej pory zekranizowane opowieści Johnatana Foera zaowocowały filmami może nie bezbłędnymi, ale z pewnością wartymi uwagi chociażby ze względu na oryginalność treści, atrakcyjność formy i bardzo trafne decyzje obsadowe. To filmy prezentujące główne walory stylu pisarza, jednocześnie nie odsłaniając przed widzem wszystkich kart, które zagwarantowały mu sukces, dzięki czemu nie skazują one na brak niespodzianek podczas lektury tych, którzy wcześniej niż po książkę sięgną po płytkę. Ostatnia książka Amerykanina „Jedzenie zwierząt” nie jest wprawdzie powieścią fabularną, ale nie trzeba się chyba obawiać, że Hollywood nie znajdzie szybko sposobu na jej adaptację...

Damian Słowioczek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz