Big things have small beginnings
Stało
się. Po prawie dwumiesięcznym opóźnieniu spowodowanym przez mistrzostwa
Europy „Prometeusz” w końcu ląduje na polskiej ziemi. Ridley Scott po
paru średnio udanych produkcjach powraca do gatunku, który zapewnił mu
artystyczną nieśmiertelność. Jego „Obcy” i „Blade Runner” mają pewne
miejsce wśród klasyków kina S-F. Pierwszy skutecznie straszy i
przyprawia o bezsenność kolejne pokolenia widzów, drugi to obok „Odysei
Kosmicznej” najlepsze dzieło filozofującej odmiany science – fiction. W
najnowszym filmie Scott czerpie z obu tych konwencji. Oba tytuły bez
cienia przesady można opatrzyć wyświechtaną ostatnio etykietą –
„kultowe”. A jak będzie z „Prometeuszem”?
Cóż,
buddyści mieli rację – wielkie oczekiwania są najczęściej powodem
cierpienia. Scott nie miał łatwego zadania. Jego nazwisko, temat,
obsada, zapierające dech w piersiach zwiastuny – to wszystko ustawiło
poprzeczkę oczekiwań niebotycznie wysoko. Scott jej nie przeskoczył, ale
też nie został zdyskwalifikowany. Ci którzy (jak ja) spodziewali się,
że dostaną po głowie kamieniem milowym gatunku, czeka zawód. Widzowie
nienaznaczeni piętnem „alienowego” fanatyzmu, oczekujący wakacyjnego
blockbustera mogą się nieźle bawić, bo Scott to Scott i czego by nie
nakręcił i tak znajdzie się trzy półki wyżej niż kolejne produkcje
Micheala Bay’a.
Obie
te grupy na pewno połączy zachwyt nad wizualną maestrią filmu. Zaiste,
oglądanie „Prometeusza” na monitorze laptopa powinno być surowo karane.
Gdyby Scott nie został reżyserem byłby pewnie malarzem. Cholernie dobrym
malarzem. Komponuje kadry z kubrickowskim pietyzmem. Wspomagany przez
Dariusza Wolskiego (Scott chyba ma słabość do polskich operatorów) po
mistrzowsku operuje barwami, światłem, cieniem i wszystkim innym co
widzi twoje oko i sprawia, że nie chcesz go zamknąć nawet na moment.
Brytyjczyk znany jest z tego, że jego filmy to prawdziwa uczta dla oka. W „Prometeuszu” przechodzi jednak samego siebie i
przeskakuje w filmowym wizjonerstwie (nie sądziłem, że kiedyś to napiszę)
Jamesa Camerona. Jeśli tylko macie taką możliwość wybierzcie się do
IMAXA – to film stworzony do oglądania w 3D, w przeciwieństwie np. do
Avengersów, gdzie ultradynamiczny montaż scen akcji nie pozwalał
nacieszyć się obrazem. Tutaj nieziemsko (nomen-omen) piękne kadry są
należycie celebrowane.
Wizualnie
film Scotta sięga szczytów. Co więc sprowadza „Prometeusza” z kursu
obranego na arcydzieło? Scenariusz – pełen bzdur, niezrozumiałych
postaw, niewykorzystanych wątków i niewyjaśnionych zdarzeń. Nigdy nie
zrozumiem jak można, inwestując w produkcję 140 milionów dolarów, tak
lekceważąco potraktować fundament udanego filmu.
Jak
już pewnie wiecie ze zwiastunów, wywiadów i innych spoilerów, które
zalewały Internet przez ostatnie pół roku, załoga Prometeusza wybiera
się na poszukiwania źródeł naszego gatunku. Misją dowodzą Elizabeth Shaw
( godząca gorliwą wiarę w Boga z naukowym powołaniem) i Charlie
Holloway (szukający potwierdzenia swojego ateizmu w potencjalnym
odkryciu naszego „kosmicznego” rodowodu). Jest jeszcze robot David
(współczesna wersja Roy Batty’ego i miłośnik „Lawrence’a z Arabii”), a
wszystkich nadzoruje Meredith Vickers (chłodniejsza niż lód Charlize
Theron).
Do
czasu, gdy badacze docierają na znaną z „Aliena” LV-233 historia
zachowuje sens i klimat, ba, potrafi zarazić widza entuzjazmem bohaterów
i zaintrygować niejednoznaczną postacią Davida (rewelacyjny Fassbender,
o którym później). Gdzieś na marginesie zapisane są pytania o istotę
człowieczeństwa i wiary – niepogłębione, ale i nie sprowadzone do
banału.
Lądujemy
jednak na nieprzyjaznej planecie i scenarzyści wyrzucają logikę do
szuflady. Badacze zachowują się jak kandydaci do nagrody Darwina,
bohaterowie American Pie wysłani w kosmos, albo co najmniej osoby o
ograniczonym instynkcie samozachowawczym po przeszkoleniu typu „widzisz
na obcej planecie pływającą wężo-jaszczurkę – dotknij!”, „jesteś
zainfekowany przez nieznanego wirusa? To na pewno nic poważnego - nie
mów nikomu, zgrywaj twardziela!”. Jasne, można przymknąć na to oko. Ale
trzeba by je trzymać zamknięte przez większą część drugiej połowy filmu
(a w sumie żal, bo obrazki piękne). Takie sceny potrafią skutecznie
zepsuć misternie budowany klimat filmu. Niestety, scenariusz ma więcej
dziur niż pokład Titanica i przypomina trochę historię z „Matrixem
Reaktywacją” - tak dużo pytań, tak mało odpowiedzi. Wśród scenarzystów
gość od „Zagubionych”. Przypadek?
Uwaga SPOILER!
Mimo
wszystko z optymizmem będę wypatrywać nieuchronnego sequela. Dlaczego?
David i Elizabeth. Jeśli coś, poza wizualnym bogactwem, wynosi
„Prometeusza” na tę samą orbitę, gdzie znajdują się wymienione na
początku klasyki gatunku to są właśnie te dwie postaci. Postać grana
przez Noomi Rapace to z jednej strony godna następczyni porucznik Ripley
i innych „żelaznych dam” z filmografii Scotta, z drugiej krucha,
wrażliwa, pełna naukowego idealizmu marzycielka. Davidowi brakuje uczyć,
poczucia zasad moralnych, ale mimo tego wzbudza zrozumienie, a nawet
sympatię. Ktoś powiedział, że to najbardziej ludzka ze wszystkich
postaci w filmie i, to może trochę przerażające, ale jest w tym trochę
prawdy. Oboje powrócą w kontynuacji i to szansa, którą ciężko będzie
zmarnować. Może więc z kolejną sagą Ridley’a Scotta będzie tak w cytacie
z ulubionego filmu Davida – „Big things have small beginnings”?
Tomek Cirmirakis
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz