Lekarstwo na zapomnienie
Historia podobno lubi się powtarzać. Jeśli tak, to historia kina na pewno nie jest tu wyjątkiem. Kino od początków swego istnienia z dumą cytuje i parafrazuje siebie na szereg możliwych sposobów. Filmy pojawiające się na ekranach polskich kin w ciągu ostatnich tygodni łączy jednak wyraźnie zastanawiająca specyfika – są to cytaty dosłowne, nie zostawiające tej odrobiny miejsca na swobodę interpretacji. Kino zwraca się twarzą do siebie, bierze na warsztat swoje najlepsze lata i próbuje przekuć je w nową jakość, a przede wszystkim trwałość.
Strach przed zapomnieniem to największy lęk wygryzający dziurę w brzuchu Hollywood, ale też w przemyśle filmowym na całym świecie. Już samo kreowanie, chęć postawienia słynnego pomnika trwalszego niż ze spiżu, jest wynikiem tego strachu. Dzisiaj, w dobie kina nastawionego raczej na ilość niż na jakość, łatwiej niż kiedyś jest zginąć w tłumie. Twórcy sięgają więc, bo filmy, tematy, a nawet metody „starych dobrych czasów” niczym po koło ratunkowe. Na ekranie możemy więc podziwiać jednocześnie legendę Marilyn Monroe, magiczny świat filmów Georgesa Mélièsa oraz współczesny niemy i czarno-biały film zbierający żniwo pochwał i nagród na całym świecie. W autotematyzmie i wspomnieniach najlepszych swych lat kino poszukuje lekarstwa na zapomnienie, które niczym oliwa wypływa na powierzchnię wspomnianych filmów.
Na ekrany kin powracają także wyśnione światy „Gwiezdnych wojen” i „Pięknej i Bestii”. Niemniej nierealny jest ten zrodzony na planie filmu „Mój tydzień z Marilyn”. Przez półtorej godziny podglądamy, jak podczas kręcenia wspólnego obrazu zderzają się ze sobą największe legendy filmowego uniwersum, jakimi byli Marilyn Monroe i Lawrence Olivier. Przez tę jedną chwilę możemy wszyscy, widzowie i twórcy, wygrzać się w ich blasku i powspominać lepsze czasy, gdy w kinie liczył się ponadprzeciętny talent, a nie ilość sprzedanych biletów. Cieniem na tym idealnym świecie kładzie się tylko strach przed nieuniknionym, który wyraża grana przez Julię Ormond Vivien Leigh – strach przed starością, strach przed wzrokiem męża skierowanym na młodszą rywalkę, strach przed popadnięciem w niepamięć. Margo Channing grana przez Bette Davis we „Wszystko o Ewie”, kultowym dramacie opowiadającym o prawach przeżycia w filmowym światku, żywiła te same lęki. Dwanaście lat później jej miejsce zajęła Baby Jane Hudson. Samotną ofiarą zapomnienia jest także Georges Méliès, reżyser, który stał się jednym z protagonistów wchodzącego właśnie do kin innego obrazu, „Hugo i jego wynalazek”. Méliès, jeden z pierwszych reżyserów kina niemego był twórcą fantastycznych ekranowych światów, które wypełniał kolorowymi stworzeniami i magicznymi sztuczkami. Film przedstawia po części prawdziwe losy reżysera, który po I wojnie światowej popadł w tragiczny niebyt zapomnienia, aż do momentu, gdy grupa dziennikarzy odnalazła go pracującego w jednym ze sklepików na paryskim dworcu i zorganizowała triumfalną galę na jego cześć jego powrotu. W filmie Scorsese wybieramy się z tytułowym Hugonem w sentymentalną podróż tropem Méliès i śladami pierwszych lat kina w ogóle. Dwóch reżyserów, których dzielą lata świetlne, razem powraca na wielki ekran. Przedwojenne filmy ponownie ożywają dzięki zupełnie nowemu obrazowi. Wyprawa do kina okazuje się wciąż tą samą magiczną przygodą, co kiedyś. Lekarstwo na zapomnienie zdaje się działać.
Kulminacją zjawiska jest film „Artysta” Michela Hazanaviciusa, który właśnie wchodzi na ekrany polskich kin z dwutygodniowym... przyspieszeniem. Film misternie konstruowany z nawiązań do starego kina przybiera tutaj jego dosłowną formę – „Artysta” to film czarno-biały, niemy, okraszony nielicznymi napisami umieszczonymi na planszach pomiędzy ujęciami. Na takiej planszy pojawia się zdanie wypowiedziane przez głównego bohatera do jego producenta, którym da się streścić filmowe wyzwanie, jakie francuski reżyser właśnie rzucił Hollywood.
„Kręć swoje filmy dźwiękowe! Ja nakręcę film wspaniały!”
Opowiedziana w filmie historia nie jest nowa. Mamy rok 1927. W Hollywood pojawia się „Śpiewak jazzbandu” i dochodzi do przełomu dźwiękowego. Dotychczasowe gwiazdy muszą zmierzyć się z nieubłaganymi wymogami nowego medium i wiele z nich nie wychodzi z tego starcia zwycięsko. „Artysta” podejmuje ten temat lekko przymrużając oko, realia były jednak bardziej okrutne i bliższe losom bohaterów „Bulwaru Zachodzącego Słońca” Billy'ego Wildera.
„Pas.”
Do dziś do najtrafniejszych komentarzy na temat przemijania i kruchości życia w filmowym przemyśle należy to słynne jedno słowo wypowiadane w filmie Wildera przez samego Bustera Keatona podczas gry w karty. Choć historia George'a Valentina, popadającego w zapomnienie wielkiego amanta kina niemego, podszyta jest goryczą, choć wzorem Meliesa w „Hugo i jego wynalazku” w akcie rozpaczy spali on swoje filmy, więcej niż z tragiczną postacią Normy Desmond łączy go z rozśpiewanym Donem Lockwoodem, bohaterem „Deszczowej piosenki”.
George Valentin to postać na którą składa się monumentalna tradycja aktorska czasów kina niemego. Jean Dujardin jest świetny w roli realnego Valentina, jeszcze lepszy w roli Valentina występującego na ekranie wewnątrz filmu. Łączy on w sobie cechy Douglasa Fairbanksa, szczyptę Williama Powella, a nawet coś z Charlie'go Chaplina. Uśmiech, urok, a także historię swoich losów odziedziczył Valentin jednak przede wszystkim po wspomnianym Donie Lockwoodzie, w którego rolę wcielał się Gene Kelly. „Artysta” jako film czerpie z „Deszczowej piosenki” bowiem pełnymi garściami. Już sama otwierająca go scena w kinie jest ogromną parafrazą pierwszych minut słynnego 'musicalu musicali', a z każdą minutą parafrazy te i cytaty mnożą się niczym w ciągu geometrycznym. „Deszczowa piosenka” już sama w sobie była żartobliwym powrotem do filmowej przeszłości, w „Artyście” te wszystkie ścieżki przeplatają się ze sobą, plączą i przecinają tworząc wielki sentymentalny supeł w gardle widza.
W życiu Valentina, tak jak i Dona, pojawi się początkująca aktoreczka, która poda mu rękę, gdy kino skaże go na wygnanie (w tej roli pełna wdzięku Bérénice Bejo). Między tym dwojgiem jest jednak jeszcze coś więcej niż wzajemne uczucie - jest także miłość do kina, namacalna wręcz magia X muzy, która rozpycha ramy kadru. Radosna naiwność przeszłości hula bez opamiętania po ekranie i sączy się do umysłu widza poprzez wspaniałe aktorstwo, kostiumy, piękną, choć oszczędną scenografię, a także hipnotyzującą wręcz muzykę autorstwa Ludovica Bource'a. Z elementów tych wyrasta imponująca wizja klasycznego Hollywood z jego wielkimi wytwórniami i jeszcze większymi osobowościami. Na osobną uwagę zasługują tutaj fenomenalnie zaplanowane – w filmie niemym! - zabawy samym dźwiękiem. Kino nieme, jak dzisiaj już wiemy, nigdy nieme nie było. Seanse odbywały się zawsze przy akompaniamencie muzyków, konferansjera, albo chociażby samego dźwięku projektora. Film „Artysta” wykorzystuje tę tradycję w sposób rewelacyjny w swej prostocie, by na koniec filmu uzmysłowić nam, że bohater zyskał coś nawet cenniejszego niż serce ukochanej. Gwiazda Valentina jeszcze będzie błyszczeć pełnym blaskiem na filmowym firmamencie. Przed tą samą szansą stoi teraz Michel Haznavicius, reżyser „Artysty”.
„Poczekaj. Widzisz tego faceta? To Papadakis, reżyser filmu, który będziemy oglądać. Jest bardzo zblazowany i sztuczny. To jeden z tych dupków, którzy kręcą tylko czarno-białe filmy.”
Ten autoironiczny cytat z „Celebrity”, filmu Allena podejmującego próbę sportretowania filmowej śmietanki naszych czasów, doskonale obrazuje to, czego po Haznaviciusie wielu się spodziewało, a czemu on się dyskretnie wymknął. Forma filmu groziła balansem na granicy banału i pretensjonalności, jednak mimo misternej stylizacji całość pulsuje zaskakującą lekkością i świeżością. Film, który miał być tworem sztucznym i ociężałym swobodnie i bez najmniejszego wysiłku zdaje się dryfować do przewrotnego finału. „Artysta” uderza widza, ale robi to z siłą i hukiem piórka spadającego na ziemię.
„Ja jestem nadal wielka. To filmy stały się za małe.”
„Artysta” to na pewno film wielki pod wieloma względami, pytanie tylko, czy kino przy okazji nie stało się za małe. Czy więc można wysunąć tezę, że filmowcy w strachu przed zapomnieniem, przed zatonięciem w wodospadzie filmów stawiających dziś raczej na ilość niż na jakość, zwracają się w stronę tego co znane, i tego co już sprawdzone, jako ku ostatniej desce ratunku? Czy w momencie kiedy rewolucja technologiczna 3D nie przynosi oczekiwanych od niej skutków lepsze efekty przyniesie powrót do kina bardziej klasycznego, czy wręcz archaicznego? Czy taką rewolucją i nauczką na przyszłość okaże się film, który w swej treści jak i w formie cofa się aż do czasów kina niemego? Nie znam odpowiedzi na te pytania, dać nam ją może tylko czas. Tylko podobno historia lubi się powtarzać.
NATALIA MALISZEWSKA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz