„Razem mogą wszystko…”
Philippe – milioner w średnim wieku, pięknoduch i esteta, który ma, zdawałoby się, wszystko: intelekt, pieniądze i wpływy. Mieszka w pięknym domu przy Saint Germain des Près z niesforną, ale kochającą córką i oddaną służbą, a całe swoje dnie poświęca sztuce – jest koneserem malarstwa, znawcą poezji i miłośnikiem opery. To jednak tylko próby zapełnienia długich, samotnych dni i jeszcze dłuższych, bezsennych nocy, bowiem od czasu utraty żony (a potem, w skutek wypadku, władzy nad swoim ciałem), Philippe jest samotny, nieszczęśliwy i zamknięty – nie tylko w skafandrze własnej fizyczności.
W jego domu pojawia się Driss – imigrant pochodzący z wielodzietnej rodziny, nie do końca nawet własnej; chłopak z bogatą (więzienną) przeszłością, pozbawiony za to jakichkolwiek perspektyw na przyszłość. Niepokorny, skrzywdzony przez życie, chwilami gruboskórny. Chce tylko, by wydać mu zaświadczenie starania o pracę, które da mu zasiłek i pół roku świętego spokoju. Na szalony pomysł, by połączyć te dwa światy, wpada Philippe – „nie chcę litości”, mówi, więc proponuje pracę komuś, kto mieć jej nie będzie. Kusi bajecznie wysoką pensją, luksusowym pokojem i piękną współpracownicą, do której od początku, niezbyt zresztą finezyjnie, zaleca się Driss. Litości nie będzie – będą natomiast docinki i (bezczelne często) żarty, zarówno z kalectwa Philippe’a, jak i jego wyrafinowanych przyzwyczajeń.
Zderzenie tych dwóch rzeczywistości przyniesie wiele komicznych sytuacji oraz wyzwań, przed którymi stanie zarówno jedna, jak i druga strona. Te będą jednak – z rosnącym przywiązaniem – coraz łatwiejsze, a granica skłonności do poświęceń, przesunie się… a właściwie całkowicie zniknie. Metodą prób i błędów zarówno Philippe, jak i Driss nauczą się nawzajem empatii i światów, skrajnie różnych, w których do tej pory żyli.
„Nietykalni” są dziełem doskonale ręcz wyważonym – zachowującym perfekcyjny balans między humorem a emocjami, jakie wywołuje w nas relacja obserwowana na ekranie. Tam, gdzie spotykają się wielbiciel Vivaldiego i Earth, Wind and Fire, musi iskrzyć. François Cluzet i Omar Sy „grają ze sobą, tworząc coś na kształt jednej postaci o dwóch głowach”, jak mówią reżyserzy; porażają wiarygodnością i tworzą bohaterów wielowymiarowych i pełnokrwistych. Na absolutne uznanie zasługuje scena bólów fantomowych w wykonaniu Cluzeta czy brawurowy taniec Omara Sy podczas przyjęcia urodzinowego (bijący na głowę Hugh Granta w „To właśnie miłość”). Sy, nagrodzony za tę rolę Cezarem, tworzy w filmie kreację od początku do końca wybitną, sprawia wrażenie wyrwanego z podparyskich blokowisk. Wydaje się, że nawet miłośnika opery jest w stanie skłonić do kpin z „drzewa, które śpiewa”, a kolekcjonera sztuki współczesnej zbuntować przeciwko wygórowanym cenom dzieł. Za jego sprawą cała sala nie raz wybuchnie szczerym, gromkim śmiechem.
Fascynujące jest śledzenie pogłębiającej się zażyłości obu bohaterów także poprzez ich stosunek do sztuki – to, jak Driss stopniowo uczy się wrażliwości i ogłady, ba, zaczyna rozpoznawać i lubić Dalego, Picassa czy Miró, Philippe zaś zyskuje potrzebny do oceny dystans i krytyczną ironię. Ich gusta i spostrzeżenia przenikają się i uzupełniają, wiodąc ku eklektycznej, ale doskonałej w swej rozmaitości harmonii (która rozbłyśnie w uszach diamentowymi kolczykami od Tiffany&Co.).
Emocji nie da się z tego filmu wypreparować – wpisane są w każdy pojedynczy kadr i umykają słowom. Następujące po sobie sekwencje rozwijają główny wątek, dodając do historii kolejne elementy – odcienie i barwy, którymi mieni się ta przyjaźń. Nie sposób jednak scharakteryzować tej relacji i oddać jej sens bez spłycania wymowy całego filmu. Wrażenia doskonale intensyfikuje za to towarzysząca obrazom muzyka (świetnie spisał się Ludovico Einaudi) – dźwięki obecne w poszczególnych scenach znakomicie podkreślają ich nastrój i zapadają głęboko w pamięć.
Mnóstwo w filmie scen, do których chcielibyśmy wielokrotnie wracać, scen koncertowo zagranych (i miejmy nadzieję, już wkrótce kultowych), które budzą śmiech (jak epizod z karmieniem czy golenie brody) lub głęboką zadumę (nocny spacer nad Sekwaną albo spontaniczna ucieczka z Paryża). Na szczególną uwagę zasługuje także dynamiczna scena lotu na paralotniach, urzekająca pięknymi ujęciami oraz poczuciem wolności wręcz emanującym z ekranu.
W „Nietykalnych” nie ma metafizyki, jest za to czysta chemia: tak między aktorami, jak między aktorami i widzem. Seans łamie dystans między obrazem a widownią; bez wielkich słów i ujęć przepełnionych patosem porusza najczulsze struny ludzkich emocji. Oglądający chcą być częścią filmu i wyznawać zawartą w nim wiarę w człowieka. Wiarę, że taka historia naprawdę miała miejsce. I że ludzie, choć skrajnie różni, mogą wypracować razem nową jakość – mogą sobie nawzajem pomóc.
„Nietykalni” osiągnęli w Europie sukces niebywały i niespodziewany – 25 milionów widzów, przy ograniczonym budżecie, to wystarczająca reklama. Przyczyńmy się do tego sukcesu i my: uwierzmy w nietykalność!
Patrycja Calińska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz