niedziela, 8 lipca 2012

From Vary with love

47 Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Karlowych Warach dobiegł końca. Choć przeciętnemu zjadaczowi chleba ta nazwa mówi niewiele i pewnie tak pozostanie, to Festiwal jest jedną z najważniejszych filmowych imprez w Europie środkowo-wschodniej. Z jednej strony pełen szyku i odświętności rodem z Cannes, z drugiej świadomy dystansu dzielącego go od festiwali gigantów, za to pełen ożywczego studenckiego klimatu.

Przez tydzień w czeskim uzdrowiskowym miasteczku jak w soczewce skupiły się filmowe trendy tegorocznych edycji Cannes, Berlinale i ostatniego festiwalu w Wenecji, wzbogacone   odrobiną słowiańskiego uroku. Po czterech wypełnionych świetnym kinem dniach jestem pewien – w Czechach objawiła się prawdziwa magia dziesiątej muzy.

Festiwal na każdą kieszeń

Nietrudno dotrzeć do Karlovych Varów – to niewiele ponad dwie godziny autobusem z Pragi. Całe miasteczko przejeżdża się w kilkanaście minut. Festiwalowe centrum stanowi ogromny, modernistyczny betonowo-szklany Hotel Thermal w którym mieści się Grand Hall - elegancka sala kinowa na ponad tysiąc widzów - a także kilka pomniejszych festiwalowych kin.  Druga najważniejsza sala projekcyjna znajduje się w wystawnym, neobarokowym Pupp Grandhotelu, leżącym na południowo-wschodnim krańcu miasteczka. Dystans z Thermalu do Puppu (pomiędzy nimi znajdują się jeszcze dwie ważne festiwalowe sale projekcyjne) pokonuje się kilkunastominutowym spacerem wzdłuż płynącej kanałem rzeki Ciepłej, mijając po drodze wysokie, bogato zdobione, pastelowe kamienice.


Zapomnijcie o festiwalowych biletach kosztujących fortunę, dziesięciu typach akredytacji  i loterii czy uda się wejść na projekcję czy nie. 40 procent całej puli dostępnych wejściówek można było rezerwować smsowo – nieodebrana rezerwacja wygasała godzinę przed rozpoczęciem seansu. Pojedynczy bilet, który kosztował zaledwie 50 koron, czyli około 10 zł kupiłem tylko raz – z zegarkiem w ręku poczekałem, aż wybije godzina przed seansem i dostałem go w kasie bez większego problemu. Za 15 obejrzanych podczas festiwalu filmów zapłaciłem niewiele - około 80 zł. Wszystko dzięki festival passowi, który w swojej cenie ma aż 3 bilety na 3 dowolne filmy każdego dnia, a także (uwaga!) pozwalał wejść na KAŻDY seans pięć minut przed jego rozpoczęciem (jeśli na sali były jeszcze wolne miejsca co w praktyce udawało się zawsze).


Varia, variety, Vary. Festiwal w Karlovych Varach to przede wszystkim różnorodność. Ponad dwieście filmów z całego świata pogrupowano w kilkunastu sekcjach – m.in. Horizons, Another View, Forum of Independents i East of the West (konkursowy). Oprócz tego jeszcze dwanaście filmów konkursu głównego, który niestety nie był zachwycający. Z trzech filmów z tej sekcji, które udało mi się zobaczyć jeden był zdecydowanie najgorszym filmem festiwalu. Aby film mógł zostać dopuszczony do konkursu głównego musi mieć swoją światową premierę w Karlovych Varach. Podobnie działają inne wielkie festiwale, więc wielcy bracia z Cannes, Berlina czy Wenecji zdobywają najlepsze kąski. Pozakonkursowe sekcje były za to wspaniałe i pozwoliły zobaczyć świetne produkcje na wiele miesięcy przed ich polskimi premierami.

Teatro mundi

- Wymyśliłem nazwę dla naszej grupy. Od tej pory nazywamy się „Alpy”. Wszystko jest mniejsze od Alp. Alp nie da się zastąpić, za to Alpy mogłyby zastąpić każdy z łańcuchów górskich na świecie. Każde z was przybierze nazwę jednego z alpejskich szczytów. Ja wybrałem pierwszy. Macie mówić do mnie Mont Blanc” – mówi mężczyzna, na co dzień kierowca karetki, przywódca dziwnej grupy składającej się z lekarki, trenera sportowego i tańczącej z szarfą gimnastyczki. Reżyser Giorgos Lanthimos powraca i udowadnia, że sukces jego pamiętnego „Kła” nie był przypadkowy.
W „Alpach” które swoją premierę miały na ostatnim festiwalu w Wenecji i które w Polsce zobaczymy pod koniec sierpnia rozwija skrzydła swojego charakterystycznego stylu. Jest dziwnie, bezuczuciowo, ale z matematyczną precyzją. Szczelnie chroniona przed światem zewnętrznym totalitarna posesja z „Kła” w „Alpach” wychodzi na zewnątrz.  Obserwujemy świat w którym nikt nie okazuje prawdziwych emocji, każdy gra kogoś innego (a raczej dla kogoś innego), a szczęście istnieje tylko we wspomnieniach, które należy odtwarzać.


Bohaterowie „Alp” godzą się na bycie substytutami innych ludzi. Dlaczego? Żeby w świecie bez uczuć naprawdę coś poczuć? A może chodzi tylko o pieniądze? Film Lanthimosa zostawia nas z całym mnóstwem pytań, ale jednocześnie z wrażeniem obcowania ze spójną, dokładnie przemyślaną układanką. To jeden z dwóch najlepszych filmów jakie udało mi się obejrzeć w Karlovych Varach.
Podobny koncept, ale w inny, mniej udany sposób, podejmuje tegoroczna sensacja, a  zarazem wielki przegrany Cannes „Holy Motors”  Leosa Caraxa. Francuski enfant terrible po 13 latach wraca z pełnometrażowym filmem, by opowiedzieć historię tajemniczego Pana Oskara (w tej roli świetny Denis Lavant) przemierzającego Paryż w długiej, białej limuzynie. Pan Oskar wypełnia szczególnego rodzaju zlecenia – 9 „spotkań” które odbędzie wymaga od niego całkowitej zmiany wyglądu i wejścia w zupełnie różne role. Od bycia zgarbioną staruszką, żebrzącą na rogu jednej z paryskich ulic, przez wcielenie się w obrzydliwego potwora, który niszczy sesję fotograficzną lalkowatej modelki (Eva Mendes), po dresiarza z nożem sprężynowym w ręku, który zabija… samego siebie.

Przez dwie godziny filmu Caraxa uczestniczymy w postmodernistycznym spektaklu zapętlonym w cytatach, który można interpretować na setki sposobów. Wydarzenia, które obserwujemy na ekranie zadziwiają, śmieszą (często za pomocą czysto slapstickowych metod), ale w gruncie rzeczy pozostawiają biernym. Wydaje się, że „Holy motors” jest snem, żartem – kiedy Oskar rozmawia ze swoim mocodawcą wspomina o kamerach i o tym, że oglądający „szybko się nudzą”. Czyżby miał na myśli nas, widzów? W końcu kolejne zlecenia Oskara ośmieszają filmowe klisze – brutalność w filmach gangsterskich, melodramatyczne sceny umierania na łożu śmierci czy nawet stylistykę musicalu.

To co po „Holy motors” pozostaje w pamięci to senna, podobna do tej z filmów Lyncha atmosfera i nocny, pełen widmowych zakamarków Paryż, będący zupełnie odrealnioną i umowną przestrzenią.

Miejsca, których nie ma mapach

Takim miejscem, ale w klimacie współczesnej baśni, jest zniszczony przez huragan Katrina Nowy Orlean w „Beasts of Southern Wild” Benha Zeitlina. Pełnometrażowy debiut Zeitlina, który wygrał tegoroczny festiwal w Sundance i był najlepszym filmem w sekcji Un Certain Regard na festiwalu w Cannes można było zobaczyć w Karlovych Varach w sekcji Horizons. „Bestie…” do amerykańskich kin trafią za tydzień, a w Polsce będziemy mogli je obejrzeć dopiero w październiku.
Mała dziewczynka mieszka razem ze swoim ojcem na terenach zniszczonych przez huragan i zalanych przez gigantycznych rozmiarów powódź. Razem z innymi żyjącymi  na gruzach swoich domów rozbitkami unika „świata suchego lądu”, który wydaje się obcy i złowrogi. Natomiast to właśnie świat „po drugiej stronie” bezskutecznie próbuje pomóc outsiderom i zmusić niepokorne jednostki do ewakuacji z zalanych terenów.


Przepiękny wizualnie „realizm magiczny” w amerykańskim wydaniu hipnotyzuje. Klimat baśni, który przypomina nieco „Krainę Traw” Terry’ego Gilliama daje obraz Ameryki jakiej nie znamy – współczesnej, ale jednocześnie plemiennej i pierwotnej. Relacje między córką, a ojcem są trudne, ale dzięki temu pełne i wzruszające. Dziewczynka – narrator, dzięki swojej dziecięcej wrażliwości, potrafi nadać głębszy sens nawet prostym, banalnym prawdom, które płyną z ekranu. Nad amerykańską baśnią wybrzmiewa ekologiczne przesłanie – huragan, a także budzące się w odległej krainie dziwne stwory są efektem lekceważenia sił natury przez człowieka.
Inną, również amerykańską, baśnią (albo raczej mitologią) jest „Lawless” także z sekcji Horizons, które wcześniej można było zobaczyć w konkursie głównym Cannes. John Hillcoat reżyser mrocznej „Drogi” powraca z filmem o gangsterach jakich nie znaliśmy. Nie wielkomiejskich szychach, które w czasach prohibicji strzelały się na ulicach Chicago, a o rolnikach dostarczających zakazany alkohol do amerykańskich metropolii. Głównymi bohaterami są trzej bracia Bondurant (Tom Hardy, Jason Clarke, Shia LeBeouf), którym próbuje przeszkodzić lokalna policja wsparta przez przybysza z zewnątrz – demonicznego agenta specjalnego Charliego Rakesa (Guy Pearce).


Film „oparty na faktach” idzie ścieżką „Bucha Cassidy’ego i Sundance Kida” czy „Bonnie i Clyde’a” i tworzy nowy amerykański mit. Scenariusz napisany przez Nicka Cave’a pełen jest stylizowanej przemocy rodem z filmów Tarantino czy „True Grit” Coenów. Jest bardzo amerykańsko – łącznie z kliszami, zwycięstwem dobra nad złem, maksymalnym demonizowaniem czarnego charakteru (nienaganny, sadystyczny Guy Pearce z wygolonymi brwiami) i obowiązkowym epilogiem, w którym narrator dopowiada wszystkie historie. Jednak całość nie razi, a to dzięki pewnemu dystansowi do ekranowych wydarzeń i specyficznemu humorowi, który objawia się w roli „niezniszczalnego” Toma Hardy’ego.

Jan Jakub Kolski kojarzony w Polsce ze słowami „realizm magiczny” powrócił w konkursie głównym w Karlovych Varach z nowym, mocnym filmem „Zabić bobra”. Główny bohater grany przez Eryka Lubosa, który za tę rolę odebrał statuetkę najlepszego aktora zjawia się gdzieś na polskiej prowincji. Wprowadza się do opuszczonej chaty, która przez lata zdążyła pokryć się grubą warstwą kurzu, a na zewnątrz została całkowicie obmalowana przez lokalnych graficiarzy. Wydaje się, że Eryk (tak też ma na imię główny bohater) jest gangsterem i z dala od miejskiego szumu pracuje nad nowym zleceniem. W jego spokojne, ukryte przed wzrokiem ciekawskich życie wchodzi nastoletnia dziewczyna (Agnieszka Pawełkiewicz).

Brutalny, ostry film Kolskiego mami widza i usypia czujność gdy wydaje się zmierzać w stronę polskiego kina gangsterskiego z lat 90tych w rodzaju „Psów” czy „Sary”. Nic bardziej mylnego, końcowy twist uczyni z filmu twórcy „Pornografii” obraz na wskroś współczesny i zaangażowany.   

W pułapce seksualności

Hemel – po duńsku niebo – to imię głównej bohaterki, a zarazem tytuł debiutu Sachy Polak, który w Karlowych Warach można było zobaczyć w sekcji Variety´s Ten Euro Directors to Watch. Uzależniona od seksu bohaterka nie potrafi budować uczuciowych relacji, wciąż odczuwa w swoim życiu pustkę. W filmie podzielonym na kilka rozdziałów obserwujemy jej kolejne bezowocne, a często i destrukcyjne romanse. Dziewczyna nawet w relacji z ojcem-libertynem szuka bliskości w jedyny, ułomny, znany sobie sposób. To film intrygujący, będący ciekawym spojrzeniem na destrukcyjny seks z kobiecej perspektywy, ale do wstrząsającego „Wstydu” McQueena wciąż mu daleko. W „Hemelu” dręczą dłużyzny i nadużywanie pustego spojrzenia bohaterki w celu zobrazowania jej wewnętrznej pustki.

Całkowicie chybionym obrazem okazało się „Bez wstydu” Filipa Marczewskiego, które można było zobaczyć na tegorocznym festiwalu w Gdyni, a które w Karlowych Warach miało swoją międzynarodową premierę.


Opowiadający o kazirodczej relacji między rodzeństwem obraz jest powierzchowny, nieskupiony na dwójce bohaterów, bo rozerwany między wątkami pobocznymi – Cyganki Irminy i politykiera Andrzeja. Co gorsze wygląda to tak jakby w Polsce (w tym wypadku w Gliwicach) istniały tylko dwie antagonistyczne, walczące ze sobą grupy nazistów i Cyganów i ten film był właśnie o nich. Poza świetną rolą Agnieszki Grochowskiej, która rolą Anki wyszła poza swoje emploi cierpiących „matek Polek” i pokazała pazur, pozostałe kreacje pozostawiają wiele do życzenia. Między Anną Próchniak, grającą Irminę, a Mateuszem Kościukiewiczem, grającym głównego bohatera Tadzika nie iskrzy nic (nawet jeśli przynajmniej z jednej strony powinno), a ich kwestie brzmią jak czytane z kartki. Nie pomaga demoniczna, przerysowana do bólu postać eleganckiego polityka-karierowicza-prawicowca, który w swojej ostatniej scenie musi oczywiście okazać się do szczętu zepsuty. W „Bez wstydu” nie ma miejsca na subtelności, główny temat filmu gdzieś ucieka, a całość przypomina typowe polskie potworki wprost z jak się wydawało już  definitywnie zakończonej epoki polskiego filmu łupanego.   

Subtelnością i złożonością wykazali się natomiast twórcy „Jagten” („The Hunt”). Dzieło Thomasa Vinterberga, reżysera pamiętnego „Festen” opowiada historię rozwodnika Lucasa (genialny Mads Mikkelsen), członka niewielkiej lokalnej społeczności, pracującego jako wychowawca w przedszkolu. Kilkuletnia Klara, która podkochuje się w Lucasie pewnego razu podczas zabawy próbuje go pocałować. Wychowawca próbuje wytłumaczyć jej, że nie powinna tego robić. Kilka dni później dziewczynka mówi jednej z opiekunek, że mężczyzna ją molestował.

Wydarzenia toczą się bardzo szybko, nieświadomy niczego Lucas zostaje odizolowany, napiętnowany przez swoich bliskich i przyjaciół, pozbawiony szans na obronę przed zarzutami. Vinterberg świetnie ukazał paranoję naszych czasów – z jednej atakujące zewsząd agresywne bodźce (Internet, telewizja), które mogą mieć katastrofalny wpływ na psychikę dziecka, z drugiej ogromna presja ciążąca na wychowawcach. Gdzieś po drodze zapomniano, że dzieci, którym wierzy się bezgranicznie, potrafią zmyślać - czasem zupełnie nieświadome wagi wypowiadanych słów.
Zdrowe relacje międzyludzkie, próba dialogu zostają zastąpione procedurami, nakazami, środkami bezpieczeństwa. Podejrzenie jest sygnałem do rozpoczęcia polowania i przemocy – wszystko w imię moralnych wartości.

***

7 lipca  pokaz nowego filmu Woody’ego Allena „To Rome with Love” zakończył 47 Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Karlowych Warach. Chociaż nie dane było mi zostać do ostatniego dnia z małego uzdrowiskowego miasteczka wyjechałem z miłością do jego niepowtarzalnej atmosfery Święta Kina. Jestem pewien -  jeszcze tam wrócę.

Krystian Buczek








fot. Krystian Buczek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz